„Tydzień drugi: Chwiejność i żelazna ręka”
Mężczyzna, który raz skosztował dyscypliny, zaczyna się zmieniać. Ale nie łudźmy się – to nie jest prosta linia. To fala. On raz klęka z pokorą, by następnego dnia wstać z cieniem dumy w oczach. I właśnie wtedy – potrzebuję być jeszcze twardsza.
Tydzień zaczął się spokojnie. Wprowadziłam poranny rytuał ciszy. Gdy budzę się, on już czeka – nagi, z dziennikiem w rękach i świeżo przygotowaną kawą, zimną, bo nie wolno mu podgrzewać, dopóki nie otworzę ust. Cisza przedłuża się czasem do godziny. On klęczy w milczeniu, wpatrzony w podłogę. Czasem drży. I dobrze. Napięcie uczy go czujności.
Ale we wtorek – złamał zasady.
Przy śniadaniu, bez pozwolenia, zapytał:
„Czy mogę dziś skrócić trening, bo mam ważny dzień w pracy?”
Nie odpowiedziałam. Wstałam od stołu, chwyciłam go za włosy i zaprowadziłam do łazienki. Kazałam mu spojrzeć w lustro i powtórzyć trzydzieści razy:
„Jej czas jest moim czasem. Jej wola jest moją.”
A potem? Trening trwał dwa razy dłużej.
System kar: zimno i ogień
Wprowadziłam też kodeks kar. On zna go na pamięć.
-
Spóźnienie – trzy klęknięcia na ryżu.
-
Nieautoryzowana mowa – dziesięć uderzeń drewnianą packą.
-
Skarżenie się – całkowita izolacja na cztery godziny: ani słowa, ani dotyku.
-
Brak notatki z dziennika – zakaz spania w łóżku przez jedną noc.
W środę dostał karę za niedokładne posprzątanie mojej bielizny. Znalazłam koronkowe majtki złożone nie równo. Kazałam mu rozebrać się i stanąć w rozkroku w drzwiach sypialni. Przez dziesięć minut obserwowałam go w milczeniu, stojąc z pejczem w dłoni. Dopiero wtedy zaczęłam mówić. Głośno. Powoli. Każde słowo było werdyktem. Każde uderzenie – wyrokiem.
Płakał. I znowu – nie ze wstydu. Z ulgi. Bo dyscyplina oczyszcza. Bo wie, że moje kary to miłość przefiltrowana przez władzę.
Chwila pęknięcia
W czwartek wieczorem próbował się zbuntować. Takie momenty przychodzą rzadko – ale przychodzą. Krzyknął, że „nie jest niewolnikiem”. Cóż... nie odpowiada się na taki krzyk słowami. Odpowiada się strukturą.
Kazałam mu się rozebrać. Posadziłam go nago na środku salonu. Wokół ustawiłam cztery świeczki. Kazałam mu wpatrywać się w ogień i przypominać sobie, dlaczego tu jest.
Nie karciłam go wtedy fizycznie. Bo ta kara była gorsza: czas bez mojej uwagi. Dla uległego mężczyzny – to piekło. Po godzinie błagał, żebym do niego podeszła. Nie zrobiłam tego. Dopiero rano. Gdy z trudem się podnosił, zimny i zawstydzony – wtedy podałam mu rękę. Ale nie po to, by go przytulić. By znów przywrócić mu jego miejsce.
U moich stóp.
Komentarze
Prześlij komentarz